wtorek, 21 kwietnia 2015

61

Mój tata umarł 2 stycznia chwilę przed 18. 

Lekarz prosiła by wszyscy bliscy przyjechali. Rano wprowadzili go znowu w śpiączkę, znów w pełni respirator za niego oddychał. Serce nie dawało rady, za duże obciążenie mu dali - te 10 oddechów jakie miał oddawał światu przy pomocy respiratora to było za dużo i 3 razy przystępowano do reanimacji. Byliśmy tak kilka godzin, dzwoniła też moja matka, która rozpoczęła rozmowę słowami "czy odłączyli go już od respiratora? a gdy zaczęłam jej tłumaczyć... ona powiedziała, po co w takim razie ściągaliście siostrę?!... i musiała na głos sobie powiedzieć, że "pewnie jak ona przyjedzie to to zaproponują, po co innego by kazali wam wszystkim przyjechać", co ostatecznie zabrało mi nadzieję i wpadłam w histeryczny płacz, tak jak dotąd się bardzo trzymałam i miałam bardzo dużo wiary, tak straciłam w ciągu jednej sekundy.... nie potrafię zrozumieć dlaczego moja własna matka tak postępuje, ale zakładam, ze nie umie inaczej i nie jest nawet świadoma, że mogłaby inaczej - taktowniej - postępować. 

Po godzinie, gdy się uspokoiłam i z powrotem wróciłam do taty, gdy byliśmy - ja, moi bracia i żona Taty a w drodze siostra, bardzo spokojnie zaczęło mu spadać tętno, oddech się wyłączył, podjęto czwartą próbę reanimacji. Zmarł praktycznie na moich oczach. Żegnałam się z nim nie mogąc w to uwierzyć. W zasadzie ciągle do niego coś mówię. 

Pierwsze kilka godzin było najgorsze. Zbliżająca się lekarka do nas, jej słowa, że umarł... i przerażający płacz jego żony. Nasz płacz, gdy podeszliśmy do jego ciała, już bez tych aparatur rur, rurek, kabli... 
Poranek sobotni M. zostawił mnie na kilka godzin samą, prosiłam go, mogłam spokojnie popłakać. Potem dość nieoczekiwanie zapukał do nas ksiądz, który chodził po kolędzie i M. podziękował mu a ja się rozpłakałam bo wiem, czego by chciał mój tata... (czułam się jakbym traciła tożsamość - nie wiedziałam co mogę chcieć ja, a co chciałby tata i co powinnam robić) i M. poszedł z tym księdzem porozmawiać. Przekazał mu, że straciłam tatę i czy mógłby ze mną chwilę porozmawiać. Po jakimś czasie przyszedł i wytłumaczył mi, że płacz jest dobry (mama wmówiła mi, że nie powinnam płaka, bo płacz zatrzymuje duszę i nie pozwala jej iść do nieba, ksiądz powiedział, że nawet Jezus płakał przy swoim zmarłym przyjacielu Łazarzu), rozmawialiśmy sobie (wcześniej poinformowałam go, że nie chcę kolędy i nie jestem wierząca,a le tata był). Bardzo mnie ta rozmowa uspokoiła, utwierdził mnie w przekonaniu, że tata jest przy mnie i mogę z nim rozmawiać. 

A po południu w sobotę aż do wieczora w niedzielę byliśmy z M. i moimi braćmi oraz jego dziećmi i dziewczyną razem. To był dobry czas, wspólnej rozmowy, przygotowywania posiłków, oglądania filmów i bycia razem. Bardzo, bardzo ważne dla nas wszystkich. Cieszę się, że mam tak wspaniałych braci, zwłaszcza starszego. Jesteśmy bardzo związani ze sobą, a teraz całe rodzeństwo musi być silne. 

(Nie 21:53 04 Sty 2015)

Wczoraj od rana do wieczora załatwialiśmy wszystkie urzędowe sprawy. Rozmawialiśmy z lekarzem, który prowadził leczenie mojego taty. Nic nie dało się zrobić. Pewnie tak mówi każdy lekarz o każdym pacjencie, który umiera na oddziale. 

W prosektorium, gdzie mieliśmy powiedzieć, że tata miał rozrusznik, który jeszcze przez 4 lata może wysyłać impulsy śmierdziało chlorem a w obskurnym pomieszczeniu służbowym stała niemal goła (zabawne) sztuczna choinka ze srebrnymi, zamiast zielonymi gałązkami. Nie czułam nic, prócz tego chloru. 
W urzędzie miasta byliśmy dłuższą chwilę i wzięliśmy 10 aktów zgonu. Jeden człowiek zmarł, a 10 aktów mu wyrobiono. Jak pamiątki, każdy dostanie swój. 
Potem pojechaliśmy do parafii i na cmentarz, gdzie tata miał wykupione swoje miejsce (tam, gdzie leży jego ojciec, od wielu lat mówił, że chce tam zostać pochowany, blisko ulicy, by mu nie było nudno). Ksiądz, z którym rozmawialiśmy, w średnim wieku Kaszub spojrzał na mnie i powiedział "znam Cię, skąd ja Cię znam?" patrzał długą chwilę a później wrócił do rozmowy. W ogóle nie pasował mi do obrazu księdza, sprawiał wrażenie przyspieszonego, gestykulował rękoma, aż się zastanawiałam czy nie znam go przypadkiem ze szpitala Wink 
Załatwiliśmy też restaurację na 100 osób. Tata tworzył drzewo genealogiczne, ma ogromną rodzinę, więc chcemy by wszyscy przyszli. Wykwintny obiad i słodki poczęstunek. Początkowo zaproponowaliśmy bigos i kapuśniak, ulubione dania taty, ale sądząc z miny menagerki uznaliśmy, że zasmażana kapusta wystarczy spoza listy a resztę weźmiemy co nam proponują. 

Nasze dalsze kroki skierowaliśmy ku Sopocie, mieszkaniu żony taty. O 14. zjedliśmy jego ulubione śniadanie, które nam wszystkim z osobna robił najczęściej: jajecznicę na boczku.... smutne to było i wesołe zarazem, bo moimi braćmi nie umiemy nie być weseli. Zwłaszcza przy jedzeniu. Potem znów załatwianie, PZU, ZUS, zakład pogrzebowy... 
W zakładzie pogrzebowym już nam z najmłodszym nerwy nie wytrzymały i niemal turlaliśmy się ze śmiechu po biurku agentki. Mówiła w specyficzny sposób (czy przyniesiecie ze sobą księdza na ceremonię kremacji? - mamy z braćmi ogromnie rozwiniętą wyobraźnię, zwłaszcza przez szanownego S. Kinga i wyobraziliśmy sobie jak bierzemy tego księdza pod pachę i stawiamy go jak posążek i nakręcamy... nie mogliśmy się nie zacząć śmiać), gdy zapytała o grabarza a żona taty potwierdziła, że ma nr do kopacza.... my w śmiech, kopacz to nazwisko nielubianego kolegi młodego.... nie umieliśmy się powstrzymać. Była już 17., oboje wyczerpani, mięliśmy już dość, nasze reakcje choć nieadekwatne to mimowolne... na szczęście żona taty była pełna zrozumienia a nawet sama się uśmiechała a starszy jeszcze nas rozśmieszał. 
Muszę przyznać, że musieliśmy wyglądać na niestandardową rodzinę pogrążoną w żałobie. 
Ale wybraliśmy najpiękniejszą urnę w całym domu pogrzebowym. Na pohybel pieniądzom ZUSowskim przeznaczonym na pochówek. 

Umówiliśmy się na identyfikację zwłok i ubranie taty w środę, we wtorek (dziś) na mszę i w czwartek po południu będzie kremacja a w piątek pogrzeb. 

Pożegnałam się z rodziną i pojechałam na terapię, która tak mnie wymaglowała, że na mszę we wtorek rano (dziś) nie dotarłam. Nie mam siły zrobić 10 kroków naraz, ratuję się tym pisaniem i ono mi daje siłę, czekam aż bracia przyjadą i mnie emocjonalnie podniosą. 
M. jest przy mnie, czuję się otoczona jego opieką, miłością i troską. Jestem szczęściarą, że mam tak wspaniałą rodzinę, przyjaciół. To daje mi ogromną siłę i dzięki temu jakoś funkcjonuję, działam, nie załamuję się i niszczę tego, co tata mi wpajał przez całe życie...

(Wto 13:32 06 Sty 2015)


Wczoraj byłam u żony mojego taty i dowiedziałam się, że ostatecznie za śmierć taty odpowiadają najprawdopodobniej lekarze, którzy podali kontrast przed tomografem na OIOMie ... nie podaje się ludziom w tak ciężkim stanie krążeniowo-płucnym (nakierował nas na to stwierdzenie kardiolog taty z akademii medycznej) bo zanim poszedł na tomograf chodził i rozmawiał z nami, a jak poszedł na tomograf to "nagle" zaintubowali go i wprowadzili w śpiączkę farmakologiczną z obrzękami w okół płuc i serca. Bez jego zgody na intubację. Jego żona zwróciła na to uwagę przy zgonie, ale nie miał głowy na nic, a lekarze wymusili na nas by podpisać żeby nie robić sekcji mówiąc, że wiedzieliśmy że jest bardzo chory i to już nic nie da a wydłuży proces pogrzebowy. 


Piszę to ze spokojem, bo jak żona taty pytała co robić, zapytałam, czy chce wdać się w sądowne dochodzenie i czy to ulży jej w żałobie... Oni wiedzą na pewno, że dołożyli się do pogorszenia stanu pacjenta, jeśli tak się stało. Wiedzą - bo tuszowali to. Wiedzą, bo jak podali kontrast, to on gwałtownie stracił przytomność i musieli go uśpić, rzucić do OIOMu i powiedzieć po kilku dniach rodzinie, że ich bliski nie żyje. 
Ale czy nam to odda ukochanego człowieka? Czy nam coś da to szarpanie się z kimś, kto nieopacznie powiedział "podajcie mu kontrast? 90ml czegoś.... " ? Nie. 

(Wto 12:12 03 Mar 2015)

wtorek, 14 kwietnia 2015

62

Ostatni wpis był z końca września, przeżywałam wtedy depresję... Każdy mój epizod depresyjny wydaje się tym najgorszym, najstraszniejszym i rozważam odejście.
Nie sądziłam, że będzie coś gorszego.
I nic nie przygotowało mnie na ból, jaki poczuję niebawem.

Depresja, jaka wtedy przyszła - była efektem zastoju w moim życiu. Ja po prostu nie umiem się cieszyć spokojem i stabilnością. Po dwóch latach szarpaniny, 4 latach niepokoju... w końcu osiągnęłam mój wymarzony stan. Rozwiodłam się, znalazłam mieszkanie, wyprowadziłam się ze wspólnego na własne, wyremontowałam je i urządziłam i zamieszkałam z ukochaną osobą. Uniezależniłam się emocjonalnie i finansowo od kogoś, kto mnie nie kochał, kto sprawował nade mną jedynie władzę i opiekę. Z dziecka stałam się dorosłą kobietą.

Zagubioną kobietą, stawiającą pierwsze kroki.

Kiedy oswoiłam się ze spokojem i w końcu wszystko wskazywało na to, że mogę osiąść radośnie... kiedy sięgnęłam po książkę, zapalając nocną lampkę na stoliku przy kanapie w moim własnym salonie... wierzcie, to było moje marzenie by zrobić to we własnym domu (i sama opłacać prąd), nie minął miesiąc, kiedy - tym razem mój świat znowu miał się zachybotać.

2 stycznia tego roku zmarł mój ukochany Ojciec, mój Przewodnik Życiowy i Przyjaciel.

Zmarł 10 dni po swoim ślubie. W szpitalu, w otoczeniu rodziny. Na karcie zgonu lekarze wpisali niewydolność płucną, sercową. Zapomnieli wspomnieć o ich własnych błędach.

Zostawił dzieci, świeżo poślubioną żonę, wnuki, dalszą rodzinę, przyjaciół, mnóstwo niedokończonych spraw. Nie zdążył spełnić swojego marzenia, jakim były Włochy... sprezentowaliśmy mu wycieczkę na walentynki z okazji ślubu...

Tata był dla mnie jedną z najważniejszych osób w życiu.

Kiedyś, mojemu Przyjacielowi opowiedziałam, że moje życie mogę porównać do wzburzonego morza, na którym jestem na łódce. I czuję obecność bliskich mi osób, bo jestem niezwykle rodzinna. I zawsze na tej łódce jest właśnie Tata... Bracia... Był mój mąż, bo był opiekunem przez wiele lat... był i Przyjaciel... i jest mój ukochany.

A dziś... dziś nie ma na tym świecie ani Taty, ani nawet Przyjaciela.
Zmarł w zeszłym tygodniu.Młody człowiek, ogromne wsparcie jakie sobie dawaliśmy w ciężkich chwilach - nigdy tego nie zapomnę.

Dwie śmierci w przeciągu 3 miesięcy.

Naokoło mnie umierają ludzie. Idę ulicą, jedzie pogotowie na sygnale. Zatrzymują się. Wypada kierowca, wbiega do karetki od tyłu, coś tam się dzieje, po dłuższej chwili wychodzi, powoli. Wraca za kierownicę i nie włącza sygnału. Jedzie powoli.

Nie wiem już jak reagować.

Wiem, że wyszłam z depresji i pozostało mi cieszyć się tym, co mam.
Póki mam.