niedziela, 22 września 2013

70

shrooms trip, acid trip, car trip

Chciałam napisać, że w moim świecie zapanował chaos i podać mniej więcej datę, ale przecież nigdy nie było stabilnie, więc co ja się będę wysilać. 
Był taki moment, że miałam ochotę wszystko rzucić w kąt, mieć na wszystko wyjebane. I jak zwykle w takich momentach, znowu ktoś mnie zaskoczył. Połowa sierpnia. Gdzieś nad Wisłą. Pierwsze spotkanie z psylocybiną. Można zanurkować w trawie i jak ta trawa pachnie. Grzyby potrzebują bliskości natury. Spokoju. Gdy rozłożyłam się na łące, blisko wody, uświadomiłam sobie, że moje życie to takie puzzelki. I bum, puzzelki się rozsypały na trawie. Alicja, zbieraj puzzelki z trawy. Trawa piękna, delikatny wiatr, niedaleko wóz z sianem, drzewo, gdzieś tam jacyś ludzie, rzeka, las, łąka, cudowne s&s... zbieram powoli, układam, spokojnie... płaczę i się śmieję, ale zbieram... przeszkadza mi ktoś, ale cierpliwie zbieram... ciężka praca... to nie był bad trip, to uświadomienie sobie pewnych rzeczy.
Wieczorem czułam się naprawdę wspaniale. Wszystko spieprzyłam dopalając jointa. Nałożyły się na siebie dwa odmienne stany. Psychodela, strach, natrętne myśli, nie pamiętam już jakie. Przez moment byłam prowadzona (jak za rękę) po własnej psychice, szkoda, że nie pamiętam szczegółów tej rozmowy. Ale następnego dnia wieczorem i tak czułam, że zgubiłam całą harmonię. 
Wróciłam do domu z niepokojem.
Narastał.
Sprzyjające warunki, by rozwinął się stan mieszany. 
Leki nie pomagały, więc po 2 tygodniach doszłam do wniosku, że najlepiej będzie użyć tego, czym się "strułam". Zmieliłam, zalałam i wypiłam grzyby... Sama, godzinę przed wschodem słońca.
Cudownie się samej tripuje. Skupiona na sobie. Uspokoiłam się. Koci uśmiech na twarzy.
Kilka następnych dni było jak wspomnienie tego stanu - byłam spokojna, cierpliwa, jak chodząca reklama psychodelików. 
A potem nastrój coraz lepszy. I lepszy. Hipo. 

Acid trip miał miejsce na transowej imprezie, co nie było najlepszym pomysłem. Nie był nawet planowany. Tamtego dnia jedyną planowaną rzeczą było MJ i taniec. Wzięliśmy na pół, więc nie spodziewałam się, żeby było jakoś specjalnie mocno. 
Zazwyczaj jak mi jakaś substancja wchodzi, czuję ją w mięśniach, w uderzeniu jakby nagle wpompowała mi się w krew i rozeszła od serca po całym ciele, aż do mózgu. Teraz poczułam "w myśli", nagle zaświtała mi myśl podczas tańca... coś o Amerykanach, nevermind, ale pomysł, na jaki wpadłam, tak mnie rozśmieszył, że koniecznie musiałam ją opowiedzieć koledze, z którym tańczyłam, plątałam się, wydawało mi się, że mówię bez sensu, on mnie zapewniał, że tak nie jest. W ogóle z tymi odczuciami subiektywnymi jest dziwna sprawa - czułam się bardzo nie trzeźwa, a znajomi mi mówili, że wyglądam normalnie i normalnie się zachowuje. Zastanawiałam się później, czy ja normalnie wyglądam na naćpaną czy po prostu po mnie nie widać. Bo trzeźwa to ja się nie czułam w ŻADNYM stopniu. 
Wielkim zaskoczeniem było to, że kwas jest tak pobudzający. Nie mogłam przestać się ruszać. Wpływ muzyki? Możliwe. Do tego mój nastrój. Kolory niesamowicie wyostrzone. Lekko falujące kształty, jakby wychodzące z form. W pierwszych trzech godzinach fale tak absolutnie dziwnego stanu, ciężkiego do opisania. Ale po kilku godzinach (czas jest ciekawą kwestią na psychodelikach) czułam się już zmęczona. Coraz trudniej mi było wprowadzić się w trans muzyczny. 
Taniec. Oddając się muzyce - ogólnie bardzo lubię tańczyć, robię to intuicyjnie, nie uczyłam się tego, dlatego lubię to robić na czymś. Zamykam oczy, zapominam, że ktokolwiek jest obok, wyobrażając sobie tylko światło, cień, siebie i muzykę w formie tego światła. Otula mnie jak promienie słoneczne. Na lsd to było niemal namacalne. Kilka razy udało mi się wpaść w trans (tras na transach, ciekawe), a po otwarciu oczu przez moment nie miałam pojęcia gdzie jestem i zderzenie z "rzeczywistością" było brutalne.
I z tą brutalnością nie mogłam sobie poradzić. Widziałam tych wszystkich ludzi, którzy zaczęli mi przeszkadzać, podłogę (gdzie moje światło?!), sztuczność, ostrość, głośność... po grzybach mam silny pociąg do natury, po prostu uwielbiam tripować w pobliżu przyrody. Czuję się wtedy bezpiecznie. Próbowałam sobie tłumaczyć, że to siedzi w mojej głowie, ale po co się męczyć? Trzecia w nocy. Nie chciałam iść sama, ale nie chciałam narzucać swojej woli. Głupia sytuacja ;)
Ale poszliśmy. Kilka razy czułam się jak kot. Uwielbiam czuć się jak kot. Poruszając się jak kot, ścieżka wiła się rozciągając się w nieskończoność a lampy rozświetlały się błyszcząc jak na starych pocztówkach. Czując wiatr na swojej twarzy, zapach drzew, gdy się do nich przytulałam, widząc spokój zieleni - odzyskiwałam spokój. Odgłos bicia serca, ciepło, żadne natrętne myśli. Czułam się bezpiecznie. 
Wróciliśmy. Powrót do domu był zakręcony, miałam wrażenie, że już jestem trzeźwa, ale byle bodziec a moje zmysły szalały. Dźwięk, spojrzenie, dotyk, smak. Kupiłam najpiękniejsze, najsmaczniejsze śliwki na targu w rytm E-mantry pod wpływem kwasu. Cudowne przeżycie. Polecam każdej pani domu.

car crash trip
żeby nie było zbyt pluszowo, zakończę ostatnią podróżą, która miała miejsce kilka dni temu na wąskiej, nieoświetlonej drodze warmińsko-mazurskiej. Prowadziłam. Jak zwykle muzyka w głośnikach, tym razem nie głośno (gps do mnie mówił, musiałam go słyszeć), co niewątpliwie sprawiło, że nie jechałam szybko (im głośniejsza muzyka, tym szybciej jeżdżę, taka prawda, pracuję nad tym), asfalt jak papier, ślisko, mokro, padało. Zakręt w prawo, zanim zakręt w lewo, przede mną drzewo, po prawej żwirowe pobocze. Wybiegło mi jakieś zwierzę, sarna czy inna leśna istotka, mignęła mi tylko. Przestraszyłam się. Zahamowałam, tylnie koło wjechało na to cholerne żwirowe pobocze, tracąc przyczepność, gwałtownie skręciłam (kolejny błąd), co z kolei spowodowało, że przemieściłam się na lewy pas (śmieszne, droga była tak wąska, że zmieściłby się tam tylko jeden samochód), w końcu wypadając z drogi, dachując w rowie, wbijając się w skarpę przodem, ustawiając się ostatecznie na prawym boku.
Gdy traciłam panowanie nad samochodem czułam, że to się może skończyć źle. Rozluźniłam się, jak już wypadłam z drogi, jak samochód się przewracał, czułam się jak w pudełku, jak w zabawce. Spokój. Niech się dzieje. Adrenalina wszystko mi spowolniła, co trwało długo... i ta świadomość, że tego się nie da cofnąć, zaraz coś się stanie, a ja spokojna. Dopiero, gdy zawisłam na pasach, dotarło do mnie... To już? Nic mi nie jest?! Odpięłam się, poleciałam w dół, znalazłam telefon... 
(żyję. dobrze. przez moment pomyślałam sobie, że coś tam nade mną czuwa, że może niepotrzebnie, ale... ale co? już nigdy bym miała nie zobaczyć nie usłyszeć nie dotknąć nie poczuć?)
Niby nic mi się nie stało. Nawet do szpitala nie chciałam jechać, emocjonalnie byłam rozsypana. Sama chyba bym w życiu nie pojechała. Ten szok przyszedł dopiero po kilku godzinach, jak już miałam ogarnięte auto (kiedy stało pod serwisem), a ja odczułam pierwsze skutki. Kolejne przybierały na sile w następnych dniach...
A teraz muszę pomykać trzy tygodnie w kołnierzu ortopedycznym. Samochód do naprawy, na szczęście z AC. Już mi się nie chce pisać szczegółów, bo jest po 4 nad ranem. 

Te trzy "podróże" mają kilka wspólnych rzeczy. Jedną z nich jest to, że miały wpływ na zmianę mojego myślenia. Są jak kamyczki rzucone na wodę tworząc fale. Uświadomiłam sobie też, co jest dla mnie ważne. Czego chcę... i chociaż błądzę jak po tesco (hah serio, zawsze się gubie w takich sklepach) 
to ja przecież wiem. 

A teraz Carboni i spać. 4:21, poniedziałek, 23.09.2013
wpis dedykuję osobie, która pojawia się w tych trzech tripach :)
(akurat w głośnikach leci MOS 6581, włącz sobie, nie będę wklejać z yt, bo masz na pewno lepszą jakość ;P)


wtorek, 17 września 2013

71

Chyba umieram od środka, gasnę jak świeca,
bo obiecał mi ten świat mniej, niż niosę na plecach.
Gdzieś na marginesach kartek życia stawiam inicjały,
by nie pozostały po mnie tylko banały.
Ten list, w nim cały smutek zawarty we mnie,
idzie noc, jest co raz ciemniej i coraz mnie mniej
i wszystko blednie, jednak wewnątrz czuję,
że kiedyś przyjdziesz do mnie, bo to rozumiesz.

Nawet jeśli zepsuję wszystko inne jak zwykle,

to jak tylko przyjdziesz, ten cały ból zniknie
i w tym labiryncie znajdę nitkę i pójdę
wzdłuż niej, by ujrzeć światło i Twój uśmiech.
Myślę, że to słuszne, by po prostu odejść (stąd),
zabić egoizm i nie znaleźć go w sobie
i rozpalać ten ogień, idąc pod prąd w tłumie,
kiedyś do mnie dołączysz, bo to rozumiesz.

I wiem, że muszę unieść, by słuchać tej melodii,

krzyku samotnych serc, rzuconych na chodnik.
Byłem taki głodny uniesień, doznań, uczuć,
że dziś ktoś moje serce musi podnosić z bruku.
Mówią: pokutuj, gdy nienawiść odżyła,
z liną na krtani lub żyletką na żyłach.
Życie to chwila, więc biegniemy ku niej,
a ty znajdziesz mnie w tym biegu, bo to rozumiesz.

A wokół deszczu strumień zwiastuje jesień,

leżą z cichą wiarą, że ktoś je podniesie,
a wokół zimny wiatr unosi liście,
leżą, tętniąc bezsilnością istnień,
a wokół zimny bruk staje się domem,
leżą, obumierają, to nieuniknione.
Dla mnie przyjdzie moment, gdy krew zapulsuje,
ogrzejesz me serce w dłoniach, bo to rozumiesz.

Wiesz, dziś się snuję po ruinach, które zbudowałem,

to smutny finał, wyrwij ze mnie kamień.
Wina w oceanie łez, weź, nakarm sercem szaniec
i tylko cisza, wiesz, tylko cisza pozostaje w nas.
Każda klisza, leżą ponadpalane teksty,
na ulicy niepozałatwianych spraw znowu festyn,
a ja piszę te wersy, jakby z moich myśli ujęć,
a Ty tak dobrze widzisz je, bo to rozumiesz.

To kalejdoskop posunięć, szkiełko to uczucie,

zbyt wiele tych istotnych, aby pozwolić im uciec.
Minuta po minucie ukrywam to wewnątrz na dnie,
piszę, bym nie zapomniał, jakie to jest ważne.
Tym bardziej, że niekończąca nadzieja na zmiany
sprawia, że rozrywam zasklepione rany.
Kiedyś zostaniemy sami, cała zawiść wokół runie,
a ja będę taki dumny, bo to rozumiesz..

Obiecuję... Obiecuję...