sobota, 27 września 2014

63

Jest 4:18 mojego czasu.
Przyszła, rozsiadla się i nie chce odejść. Wczoraj wzięłam pierwszą tabletkę by jej się pozbyć. (o tydzień za późno) Czy kolejny raz się uda?...

Zaczyna się malymi nierównościami, lekkimi dysocjami i depersonalizacja. Potem dochodzą problemy ze snem i co jakiś czas atakują "złe myśli". Uparczywe, z którymi ciężko walczyć, więc wpada się w ataki paniki. Gdy świat zachodzi mgła, ciężką kotara obojętności, już nie chce się ani go zmieniać ani prosić o pomoc.

Zresztą pomóc jest doraźna. Ukochany (źródło, z którego czerpią pomysly "zle myśli"), który robi co może? Herbatę przynieść, przytulić, powiedzieć, ze to nie prawda i ze się boi. I leki. Farmakologia, która usypia, daje wytchnienie na kilka godzin, póki antydepresant nie wskoczy.

A co z życiem? Co z pracą? Co z resztą? Tak bardzo to odległe i obojętne mi w tej chwili...

środa, 10 września 2014

64

Czasami zastanawiam się, dlaczego prowadzę taki rozbiegany blog. Dlaczego nie jest jasny i prosty, o tym co mnie interesuje, pasjonuje, o podróży czy gotowaniu, jasny layout, chwytliwa nazwa, może jakaś reklama. Prowadziłam nawet coś takiego! o, tutaj!
Dlaczego więc ciągnie mnie do takich mrocznych klimatów, ciągle wracam do swoich przemyśleń, doświadczeń, pracy nad sobą i upadków? Opisuję swoją drogę, walkę z wiatrakami, sinusoidę nastrojów, tripy z dragami i z drogą... I ten uparczywy brak systematyczności...


Nie próbuję już z tym walczyć, robić zrywów niczym powstańca rozpaczliwie szukający cienia szansy na zmianę... Rewolucjonistka, która po krótkotrwałym zrywie ogląda się za siebie, spuszcza łeb i zastanawia się... po co...


Ale jest taki moment, w którym słowo po co można usunąć. Stwierdzić: czy to ważne?
"Po co" pytają nastolatki, jak im się nie chce (z lenistwa) i staruszkowie, gdy są już zmęczeni.


Nie jestem ani jednym, ani drugim, chociaż hoduję od zawsze jedno i drugie.


Jestem dorosła.
Biorę odpowiedzialność za swoje życie, swoje decyzje i wybory.
I jestem tego cholernie świadoma.


Wczoraj przeczytałam pozew rozwodowy napisany przez mojego przyszłego byłego męża. Zanim to się stało, spotkałam się z teściową, po pracy.
Byłyśmy sobie bardzo bliskie i z radością stwierdzam, że ta bliskość nadal gdzieś w nas jest. I nie chcę jej stracić. Rozwiązuje małżeństwo z jej synem, ale nie kontakt z nią. Cieszę się, bo mimo, że trudno jej zaakceptować te wybory, to cieszy się, bo wie, że dzięki temu dojrzałam.
Wróćmy jednak do pozwu. Czytając go miałam wpływ na jego treść, lecz nie skorzystałam z tego. To wersja tej drugiej strony. Powoda. Jestem teraz pozwaną, choć wnioskujemy o rozwód bez orzekania o winie. Mimo wszystko, czuję, że gdzieś pod warstwą jego słów czai się moja wina. To ja oddaliłam się od wyjeżdżającego zarobkowo męża. To ja wyprowadziłam się z pokoju, a następnie do własnego mieszkania.
Po rozmowie z teściową utwierdziłam się w przekonaniu, że wyglądało to tak, że wyzwoliłam się od niego, jego apodyktyczności tym, że się odcięłam, miałam swoje życie.


Moja wina?


Czuję złość, bo nie chcę już walczyć o prawdę, ale nie chcę przyjąć w sobie czyjejkolwiek perspektywy.


Chcę wrócić do tego dnia, kiedy z pełną świadomością i radością powiedziałam, że podjęłam decyzję o rozstaniu.
Ponad rok temu.
To nie był impuls.


Czytając ten cholerny pozew czułam, jak wzbiera we mnie złość, bo przypomniały mi wszystkie tłumione emocje, których on nie chciał bym uzewnętrzniała. "Bym się zachowywała", postępowała wg jakiś norm, żebym w końcu rzuciła papierosy. Żebym wyglądała lepiej. Żebym się zmieniła.
W końcu żebym się oddaliła albo zbliżyła. To pierwsze seksualnie, drugie - najlepiej do jego pasji, jakiej poświęcał najwięcej czasu i uwagi (gry).
ZŁOŚĆ, bo w tych słowach nie ma emocji, jakie czułam. Załamania, kompleksów i odrzucenia. Jest za to oddalenie, bo wyjeżdżał w celach zarobkowych. Ale jak przyjeżdżał emocjonalnie był dalej, niż gdy na statku w okolicach Karaibów. Tego nie wspomniał. I nie wspomniał, że na tych Karaibach, mimo że ponoć seksu nie lubił, to sobie przytulił jakąś kobietę.
Zła jestem, bo dawno temu narzuciłam sobie zakaz wybuchania i wytłumaczyłam to sobie (ku wyższemu dobru) i choćby po to, by móc powiedzieć, że rozstałam się z mężem w zgodzie.
Nawet teraz mam ochotę to usunąć.


Nie, nie, nie - ne, nee, nee.
Jestem świadoma siebie i dorosła. I obie te rzeczy nie wykluczają tego, że mogę się zachowywać jak chcę, wg MOICH norm. I chcę dookoła siebie osoby, które to uszanują i nie zechcą mnie zmieniać wg własnych zasad, a sprawiać, że ja będę chciała się rozwijać. Dojrzewać. I sama w ten sposób chciałabym oddziałowywać na innych.







czwartek, 31 lipca 2014

65

Graciak - bo tak nazwałam zdechlaczka, oficjalnie podający się za opla vectrę jest już z nami dwa tygodnie. To bardzo trudna miłość, pełna ambiwalentnych uczuć. Nigdy nie miałam do czynienia z tak kapryśnym samochodem i czuję, że to próba przed czymś większym.
Za każdym razem, gdy nim jadę czuję się, jakbym dokonywała czegoś niemożliwego, a jak już pozwala się oswoić i coraz pewniej zaczynam się czuć i wciskam pedał gazu, on stanowczo kiwa mi paluszkami, "mówiąc nie, nie, nie" i prymka wprowadzając mnie w konsternację...


I gaśnie.


Tak więc wpierw wymieniliśmy akumulator. Potem okazało się, że uszkodzony jest rozrusznik, konkretnie szczotki, w które wpakował się piaseczek, a były właściciel samochodu nie raczył nas poinformować... zamiast tego pokazuje nam super sposób na rozwiązanie tego problemu - wyciągając młotek i waląc nim po rozruszniku. Działa!
Na chwilę.
Kolejną rzeczą do naprawy jest silniczek krokowy, co to i po co - otóż, gdy hamuję i naciskam sprzęgło a obrotomierz silnika spada gwałtownie do zera to auto gaśnie. Ta rewelacja plus rozrusznik to się równa martwy pojazd.
I biegnący Misiak z młotkiem w ręku ;)


Gorzej, jeśli graciak umrze na środku skrzyżowania w Słupsku. A zadziało się tak w ostatnią niedzielę. Koszmar. Na szczęście jakiś miły pan holował nas na parking i stamtąd udało nam się go ożywić. I wrócić w atmosferze wkurwu. I silnym postanowieniu oddania.


Oczywiście zdrowy rozsądek kazał postąpić inaczej. Pojazd znalazł się na parkingu mechanika, który powiedział, co trzeba zrobić i walczymy. Dzielnie.
A jak auto się nie podda to czeka go szrot.


Nie ma grożenia. Że jak się poczuję zbyt pewnie to on mi będzie groził tym swoim wahadełkiem - paluszkiem. Nie, nie, nie!


Stracę ten tysiak, ten nowiutki akumulator, te 500zł w niego wciśnięte, ale nie będzie mi graciak stawiał warunków.


Swoją drogą, ile radości daje kupione za własne, zarobione pieniądze autko. I radość Misiaka, jak go uczę jeździć :) I moja radość, jak widzę, że mogę na nim polegać w naprawie graciaka, jak się sprawdza w tym. W sumie... warto było :)

środa, 9 lipca 2014

66

Niemal codziennie od ośmiu miesięcy chodzę do pracy. Włączam monitor, loguję się, wpisując dość długie hasło, odpalam program, dzięki któremu koordynuję pracę firmy. Ustawiam działania, przyporządkowując je do konkretnej osoby pod kątem umiejętności i czasu, czasami firmy, jaką się opiekuje dany konsultant. Dzwonię do firm, planuję spotkania. Wcześniej coś sprzedawałam, jakiś program czy komputer. Najczęściej czas.


Lubię swoją pracę. Nauczyła mnie ogromnej organizacji. Dała satysfakcję. Pieniądze. Niezależność. Nowe spojrzenie na własne życie, przyjemności i obowiązki. Większą przyjemność z czasu wolnego. Szacunek do samej siebie.


Była pierwszym krokiem w dorosłość.
Mogę powiedzieć, że zaczęłam wchodzić w dorosłość w wieku dwudziestu sześciu lat...


Wczoraj wzięłam wolne z pracy, pojechałam z Misiakiem na MRI (badanie, które miałam zrobić z tytułu wypadku samochodowego z września zeszłego roku), a potem lekarz, by załatwić sobie L4. To też takie małe obowiązki pracownicze ;)


A potem przygotowania. Studium kuchenne. Wybraliśmy kuchnię do nowego domu. Ile to wszystko kosztuje! Jeszcze podłogi! Drewniane czy panele? Marzyłam o drewnianych, ale kosztują ponad 9 tysięcy... a gdzie sprzęty? Lodówka, pralka, zlew, płyta gazownicza, okap? Stół, przy którym będziemy siedzieć z rodziną?


Popluskaliśmy się w fontannie czekając na mojego brata z rodziną i pojechaliśmy do naszego przyszłego domu. Z salonu wchodzi się na balkon, wystarczy wyciągnąć rękę by zerwać wiśnie... pełno wiśni. Czy lubię kompot z wiśni?


I grill z rodziną, rozmowy, plany, wszystko takie realne. I nagła nieoczekiwana propozycja, znajomy ma samochód na sprzedaż. Bardzo, bardzo tani, na chodzie. Chcesz? Chcę. Za kilka dni mam się nim przejechać, zobaczyć, czy dam radę takim zdechlaczkiem pełnoletnim pojeździć. Fioletowy. Tak na przekór o kolorze pisze, bo przecież doskonale wiem, że nie kolor jest ważny, tylko bebeszki.


I wieczorem, już siedząc razem z Misiakiem i moją rodzinką na kanapie mam ochotę płakać. Czuję się taka dorosła. Takie decyzje. Bez tego kogoś, kto mi powie: tego ci nie wolno, tamtego nie możesz, weź tylko to, tylko tyle.
Nie, Alis, możesz wszystko, na swoją odpowiedzialność. Jesteś dorosła.


I przeliczam te koszty, robię równania, odpalam excela, liczę i przeżywam każdy wydatek, roztropnie sobie wszystko analizuję. I wiem, czego się spodziewać a czego nie, wiem co chcę od życia i czego nie chcę.


I mimo wszystko cały czas pamiętam o jednej, najważniejszej sprawie. Nic, absolutnie nic bym nie osiągnęła, gdyby nie motywacja, którą mi daje miłość i wiara Misiaka i mojej Rodziny.

środa, 14 maja 2014

67

W tle psybient.
Zabawne, jak wiele myśli przebiega przez ludzki aparat rejestracji analiz i refleksji. Jak wiele można wyłapać rybek i jak wiele przepuścić mętnej wody. Wyłapać to, co istotne oraz to, co chciałoby się wyrzuć a to pływa… i odpłynąć nie chce.

Choćby dzień dzisiejszy. Przemyka mi jak taśma puszczona w starym kinie. W popsutym sprzęcie. Zwalnia, by cofnąć się i wyrwać do przodu niczym gumka recepturka w rękach dziecka. Lub niesfornego gówniarza, chcącego komuś zrobić psikus czyniąc niewielką krzywdę.

Słowa i myśli, sytuacje, w których widziałam wszystko z boku, przyglądając się nad rzeczywistością cicho podpowiadając kwestie… Tak, to nadaje się na terapię, zapamiętaj to: tato, nie sądzisz, że to było niesprawiedliwe? Że wszczepiłeś mi tą wewnętrzną nieufność, wątpliwości i krytycyzm, co z buntowniczą naturą daje wieczny niepokój, potęgowany ciągłym przekraczaniem własnym granic, po to głównie, by walczyć z zakorzenionymi przekonaniami? Nie chcę się z Tobą zgodzić, więc będę robić wbrew Twoim naukom? Czy więc moja otwartość i pokłady zaufania są pozorne?
I kolejna migawka, kiedy stanęłam na drewnianej tratwie z mostem bujanym zawieszonym na drzewach. Dwa tygodnie temu. I zachybotał świat tak pięknie. A M. powiedział… Masz wizuale? To cudownie! Dwa metry nad ziemią! Park Linowy plastelinowo się wyginał.

A świat wybuchł rozszczepionymi kolorami i halucynacjami. Przeszliśmy długą drogę przez las, łąkę i plażę. Całe życie ludzkie, lęki i marzenia, wzgórza i szczyty, spokój i harmonię po niepokój i strach. Weszliśmy do świata luster. Widziałam na twarzy M. fraktale, wzory o tańczących liniach. Krwinki tańczące, oddychające wraz z nim. Najpierw się bałam, potem fascynowałam, a potem oswoiłam. Niesamowite uczucie.
Po 13 godzinach próbowałam zasnąć, świat uspakajał mnie, ja świat, M. nas.

I teraz, gdy skończyła się moja nowa kołysanka, a ja kończąc notatkę szykuję się spać.

Jutro 6:48 zadzwoni budzik. Jak zwykle przesunę budzenie o 10min. A potem rozpocznę ceremoniał wyjściowy. Jak zwykle zegar nad sekretariatem w mojej firmie pokaże pięć minut mojego spóźnienia. Jak zwykle włączę moją stację roboczą osiem po ósmej.
Zapomnę o tym, że

Flow


środa, 19 marca 2014

68

W magazynie wspomnień
Tu stoję sam, na chorym rozwidleniu moich jaźni
Stoję sam, na rozgałęzieniu dróg
Stoję sam, na chorym rozwidleniu moich jaźni
Stoję sam, w nieznośnej akupunkturze wyborów i spraw


 

Kiedy dokona się wyboru, kiedy wykona pierwsze kroki, tąpnięcie i trach! Za późno na odwrót, na cofnięcie. Nawet, kiedy wiesz, że żadnego cofnięcia nie chcesz, to myślisz sobie, czy krok wstecz nie byłby lepszy niż ten gwałtowny spadek. W dół.

Zabierają Ci wszystko. Oddają Ci wszystko.

Bo nie masz nic.

Masz wszystko.

 

Śnił mi się piękny, słoneczny dzień. Taki, jak z gier komputerowych, bezwietrzny, cyfrowa jakość, atmosfera idealna. Podwórko, a na nim dwie grupy. Jak w grze. Oni, i my. Z prawdziwymi karabinami maszynowymi, rozłożeni po stodołach, na maszynach rolniczych. Oni na stanowiskach strzeleckich, my na pozycjach, chcąc odbić podwórko. Nasi biegali osłaniając się wzajemnie, tamci szykowali się do ostrzału. Widziałam to z góry.

Widziałam też siebie z góry. Byłam pod osłoną, pod płachtami zabezpieczającą, która w tych ochronnych barwach powiewała sobie a ja leżałam nieruchomo, „obserwując” wszystko z mojego bezpiecznego miejsca pod „płaszczykiem ochronnym”.

Gdy tak leżałam pod ostrzałem, ktoś mnie podniósł, mówiąc, że zaraz mnie zabiją, z mojego bezpiecznego miejsca! Przeniósł ze środka podwórka, skąd miałam doskonały widok, choć byłam cała przykryta i schował za jakiś kombajn. Stamtąd nie czułam się już tak dobrze, czułam się paradoksalnie bardziej odsłonięta, nie byłam pewna, czy nadal miałam na sobie plandekę…

Obudziłam się z mieszanymi uczuciami.

 

Zrobiłam tyle, a czuję się, jakbym stała w tym samym miejscu.

Jakim miejscu?

Stało się tyle – że ja nie mam swojego miejsca.

Chciałabym mieć swój bezpieczny dom, swoją własną kuchnię, salonik, sypialnię, okno, na której będą moje roślinki, tylko moje zasady, gdzie będzie Mój Człowiek, Moja Miłość, który mnie wpuścił do swojego życia i którego ja wpuściłam… i nasze decyzje.

Tymczasem mam magazyn wspomnień. I nagłe tąpnięcie. Zamykam oczy, do magazynu wlewają się: dom rodziców, dom małżeński. W obu uczestniczyłam, oba były moimi… kiedyś.