czwartek, 13 sierpnia 2015

58

Dziś byłaby siódma, tak zwanie miedziana, rocznica ślubu. Gdyby nie to, że rok temu się z moim mężem rozwiodłam a dwa lata temu oficjalnie rozstałam.

Chciałabym opowiedzieć o zamierających uczuciach. O tym, jak bardzo jesteśmy kowalami swego losu. O tym, jak dwie kochające się osoby mogą stać się sobie dalekie, obojętne.
Mogłabym napisać, że nie było Wielkiej Kłótni rozrywającej więzy ślubne... ale to nie prawda - było pełno małych kłótni, aż do momentu, gdy nie trzeba było już nic mówić, po prostu żyć swoim życiem. Kiedy żadne prośby kontaktu nie dawały rezultatów a próby zbliżenia kończyły się pretensjami. Kiedy już nie dało się żyć w samotni i szukało się kogokolwiek, by poczuć chociaż trochę ciepła. Aż wreszcie spojrzenie na swój świat jak na złotą klatkę, z której na pozór wyjścia nie ma... gdzie powoli zdychało to, co się budowało przez 12 lat. On znalazł ciepło w ramionach kogoś, ja znalazłam środek zastępczy w postaci narkotyków, by stłumić potrzebę miłości.
Aż przyszedł moment, w którym nie chciałam czkać na kolejną depresję - musiałam wziąć swoje życie we własne ręce i uwolnić siebie i jego z krat, które sobie nałożyliśmy.
Nie było dramatycznych scen. Nigdy nie ma, gdy już wszystko się wypaliło z jednej i z drugiej strony. Było tylko "jak sobie poradzisz?"...
I radość, olbrzymia radość, bo "poradzę sobie"! Bo życie nabrało znowu kolorów, możliwości. Bo chciałam odzyskać swoje życie, znaleźć szczęście, miłość, miejsce na świecie!

Rzadko myślę o małżeństwie. Chyba wyparłam też te wszystkie lata, chociaż chwilami odbijają się lęki i osobiste dramaty uruchamiające schematy... odrzucenie, gdy chciałam się tulić; niezrozumienie, gdy cierpiałam na depresję, brak uwagi, wymagania z kosmosu...

Uruchamiające się schematy - wydawało mi się, że obserwując mój teraźniejszy związek widzę coś, co widziałam wtedy i reaguje na to. To się stało chyba moją obsesją. Strach, że mój związek ulegnie rozkładowi. Może dlatego mówi się, że następny związek jest o wiele trwalszy, mocniejszy, dojrzalszy? Ze strachu - że i tym razem się nie uda?
Może dlatego nie chcę wyjść po raz drugi za mąż? By się nie zawieźć?
By nie przyznać, że wiele z tych rzeczy, które rujnują związek jest tak naprawdę we mnie?

Ciągłe huśtawki nastroju, wymaganie, by ta druga, ukochana osoba była w każdej sytuacji gotowa na poświęcenie mi czasu, energii, miłości? Oczekiwanie, że znając moją historię, nie będzie powtarzała czyiś błędów - tak bardzo - że widzi się głównie błędy i głównie swój strach przed tym, co one mogą oznaczać? Wreszcie poczucie niezrozumienia i opuszczenia, które mnie od wielu lat łapie za szyję i dusi...?

Boję się, że te kłótnie, te chwile niezrozumienia są Tymi Małymi Kłótniami nie doprowadzającymi do Wielkiej, acz Ostatecznej, bo przyjdzie zniecierpliwienie i obojętność. Najgroźniejszy z Apokaliptycznych Koni końca związku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz